Dziś wraz z Siostrami chcemy podzielić się myślami dotyczącymi filmu „Everest” w reżyserii Baltasar Kormákur. Wybór filmu był podyktowany wstrząsającymi informacjami o śmierci wielu osób, które próbowały zdobyć szczyt Everest.
W próbie wejścia na szczyt była dla mnie jakaś dzika drapieżność, jakaś przemoc, potrzeba „zdobycia”, czyli zawładnięcia, zdominowania, pokonania. Zresztą, nawet potocznie się mówi: „zdobyć górę”.
Oglądając film zrobiło mi się „zimno”, nie tyle od śniegu, mrozu i przeszywającego wiatru ale od przemocy, jaką się stosuje wobec samego siebie, by za wszelką cenę, po trupach dojść do celu, na szczyt. By „zdobyć”.
Gest uniesionych rąk jednego ze wspinaczy po wejściu na szczyt był dla mnie szczególnie smutny.
I „zatęskniłam” do domu, czyli miejsca, gdzie nie trzeba nic udowadniać, nie trzeba zdobywać żadnych szczytów, by czuć się spełnionym i wolnym. Niektórzy mówili, że góry dają im poczucie wolności, ale, myślę sobie: wszystko nosimy w swoim sercu.
Góry i to co one mi dają (albo co ja próbuję na siłę im wydrzeć by mieć dla siebie i tym się cieszyć jak swoją zdobyczą) mam, lub nie, w sobie. W moim wnętrzu.
Myślę, że zwłaszcza w dzisiejszych czasach, jesteśmy zbyt skoncentrowani na zewnątrz, nie odnajdujemy skarbów jakie kryją się w nas samych. To w nas jest przestrzeń i nieskończona wolność, w nas są wszystkie skarby i bogactwa; cała pełnia miłości i piękna, bo w nas jest Bóg.
Tak często tego co już mamy, co już dostaliśmy, zupełnie za darmo, nie umiemy docenić ani się tym cieszyć. Nie umiemy, bo nie „wchodzimy” do własnego serca.
Zapomnieliśmy już o czymś takim jak medytacja, czyli modlitwa myślna, która jest drogą do spotkania Boga w naszym sercu. Ona jest jak klucz do komnat, w których On przebywa. Jak mało o tym wiemy…
Wyruszając na wędrówkę do własnego wnętrza po drodze spotykamy samych siebie. Idąc coraz dalej, coraz głębiej, musimy iść ze sobą samym w zgodzie, by dojść na szczyt- czyli do najgłębszego miejsca w nas, gdzie jest pokój i radość. W czasie drogi uczymy się akceptować siebie, przebaczać sobie i w końcu zaprzyjaźnić się ze sobą. W ten sposób droga do naszego wnętrza staje się naszą terapią, drogą uzdrowienia, na której Bóg nas prowadzi. Tutaj każdy przymus, by iść szybciej, prędzej, by za jednym zamachem wszystko w sobie uzdrowić, by już dojść do swojej głębi musi zniknąć.
Tutaj, w tej wędrówce, najważniejsza – według mnie- jest łagodność. Tyle w nas przemocy… Wobec siebie (że ciągle nie jestem taki jak bym chciał być), wobec innych (że nie spełniają naszych oczekiwań), wobec świata, wobec Boga. Najtrudniejsza sztuka to odnaleźć spokój. W tym co jest i takie jakie jest. Stać się łagodnym to bardzo trudne, ale tak naprawdę łagodność to dar, na który potrzeba się otworzyć. Rozpoczyna się nowenna do Ducha Świętego. Może warto Go poprosić o łagodność, która jest Jego owocem.
Spójrzmy na siebie i innych z miłością i łagodnością, a doświadczymy, że rzeczywistość wokół nas zacznie się zmieniać.
Myślę, że potrzeba nam odpuścić sobie zdobywanie. Że trzeba byśmy umieli po prostu być w czułych objęciach Boga, który nas naprawdę kocha. I wtedy odnajdziemy pokój i ciepło zamiast przeszywającego wiatru i mrozu.
Film wielu sprzeczności: ludzie spełniający wielkie pasje, którzy dla nich zostawiają swoich najbliższych, zdobywają szczyty ludzkich możliwości, narażając życie nie tylko swoje, ale współtowarzyszy drogi…
Po filmie przypomniała mi się piosenka: cień wielkiej góry i słowa: „góry wysokie, co im z wami walczyć każe, ryzyko, śmierć, te tu zawsze idą w parze, największa rzecz swego strachu mur obalić, odpadnie stu, lecz następni pójdą dalej…”. Chyba to ryzyko zawsze pociąga.
Na uwagę zasługuje postawa Roba, który, choć robi to komercyjnie, trwa przy swoich klientach w najgorszych momentach, zostaje wtedy, gdy jest to już zagrożeniem, nie chce nikogo zostawić samego, decyduje się wrócić z drogi, by dostarczyć tlen. Przeciwieństwem jest postawa tych, co zostają w namiocie, bo nie chcą stracić życia.
Inny bohater ma to szczęście, doświadczenia czegoś metafizycznego, co mobilizuje wszystkie jego sił i pozwala uratować życie.
Film piękny, choć tragiczny, pokazuje wiele pięknych cech człowieka: wierność, samozaparcie, walkę o życie do końca. Pozostaje we mnie jednak pytanie: bohaterowie sięgający szczytów ludzkich możliwości, czy szaleńcy nie liczący się z rzeczywistością?
Przez cały czas oglądania filmu towarzyszyło mi pytanie: „dlaczego ludzie tak narażają swoje życie?”.
Jeden z bohaterów filmu, Beck, mówi: gdy jest w domu to nad jego głową wiszą ciemne chmury. Zmaga się z depresją. W górach odżywa, czuje jakby się znów narodził.
Inny bohater, Doug, mówi: zwykli ludzie też mogą wejść na Everest (ten człowiek z zawodu był listonoszem, a pieniądze na wyprawę pomogły mu uzbierać dzieci ze szkoły).
Jedyna kobieta w grupie Roba zdobyła już wiele wysokich szczytów, Everest był jeszcze na liście niezdobytych.
Każdy z bohaterów ma inną motywację, ale zdaje się, że każdy z nich maszeruje pod sztandarem swoich wewnętrznych przewodników:
– potrzeby uzdrowienia z depresji,
– poczucia przez chwilę, że można być kimś wielkim, a nie tylko „zwykłym” listonoszem, lękiem przed porażką (bohater nie potrafi zawrócić, gdy kierownik wyprawy każe mu schodzić, nim dojdzie do szczytu, ze względu na opóźnienia czasowe),
– pragnienia stawiania sobie wyzwań i po kolei ich zdobywania, zdobywania w drapieżny sposób, gwałcąc prawa natury („strefa śmierci”, w której funkcje ludzkiego organizmu zaczynają umierać).
Zastanawiam się, czy te osoby były wewnętrznie wolne?
Czy poradziły sobie z kresem swoich możliwości w życiu codziennym?
Tak jakby w swoim życiu stanęli przed pewną granicą (depresji, zwyczajności..), którą ciężko było im pokonać, a doświadczenie męstwa w czasie wspinaczki miało im przywrócić odwagę do zmagania się znów z codziennością.
Zastanawiam się, czy gdyby te osoby potrafiły podjąć wyzwania codziennego życia, zmierzyć się z tym co trudne, zmierzyć się z samymi sobą, przejść wędrówkę w głąb i przyjaźnie do siebie podejść, to czy potrzebowaliby wyruszać, by zdobyć Everest?
Dr. Wighard Strehlow, opierając się na słowach św. Hildegardy z Bingen, w książce „Leczenie chorób duszy” daje wskazówkę jak w codzienności nabierać odwagi i poczucia własnej wartości:
„Wzmacniajcie poczucie wartości i odwagę, nawiązując kontakt z Bogiem Najwyższym poprzez modlitwę i medytację. Jeśli taka będzie wola Pana i wszechświata otrzymacie bezgraniczne siły, które wesprą Was w najgorszych kryzysach Waszego życia lub pomogą dokonać czynów, które zawsze wydawały się Wam niemożliwe”.
oraz
„Bierzcie przykład ze słabych i niepełnosprawnych, którzy na co dzień udowadniają swą dzielność i siłę. Jezus wciąż podkreśla, że Jego moc karmi się słabościami”.
Uderza mnie w filmie taka klamra śmierci i życia. Rob ginie, a jego córeczka Sarah ma niebawem przyjść na świat. Każdy ma swoją klamrę, swój czas. Jak chcę go wykorzystać?
Zdjęcie: źródło – https://explicationdefilm.com/2015/09/26/everest/
Dodaj komentarz