W RĘKACH BOGA

wpis w: Film | 0

„W rękach Boga”, reż.Joseph Sargent

 

Dziś prezentujemy z siostrami (s. Urszula) film oparty na faktach, przedstawiający historię znanego kardiologa Alfreda Blalocka i jego współpracownika Vivien Thomasa. Dziękuję za każdą piękną, bogatą myśl.

 

W czasie oglądania filmu zatrzymała mnie myśl: to, co jest wewnątrz nas uwidacznia się na zewnątrz- w naszych decyzjach, wyborach, słowach, zachowaniu.. To, co na zewnątrz nie ma tak znacznego wpływu na mnie, na mój sposób przeżywania, jak mi się często wydaje. Łatwo mi myśleć, że ktoś inny, zewnętrzna sytuacja wpływają na moje samopoczucie, na to, co przeżywam.
 
Jak często powtarzam: „gdyby tego nie zrobiła, nie powiedziała, gdyby tak się nie zachował…, to przez niego, przez nią przeżywam złość, rozgoryczenie. To on doprowadza mnie do furii, jej zachowanie drażni mnie..”
 
Vivien Thomas pokazuje mi, że tak nie jest, że to nie inni mają wpływ na mnie, ale sama wewnątrz siebie generuję myśli, uczucia, które wypływają z mojego postrzegania danej sytuacji, danej osoby. Różni ludzie wobec tej samej sytuacji, tej samej osoby mogą przyjąć różny sposób patrzenia, rozumienia, różne emocje mogą przeżywać. Jednego dana sytuacja zdenerwuje, w innym wzbudzi zastanowienie. To zatem nie osoby, sytuacje są odpowiedzialne za mój sposób odczuwania, przeżywania, ale sama odpowiadam za to, czego doświadczam wewnętrznie.
 
Wyobrażam sobie swoje wnętrze jako głębię. Wypływające z niego uczucia, myśli, zachowania bazują na czymś, co jest głęboko we mnie. Jeśli wypływają z godności jaką mam jako człowiek, stworzony z miłości, to uczucia, myśli, zachowania będą proste, jasne, przejrzyste, pełne spokoju.
Wiara daje pewność, że jestem umiłowaną córką i tej godności nikt nie może mi odebrać, że jestem chciana i kochana przez Boga. Najgłębiej mnie jest miłość.
 
Vivien Thomas żył w czasach, w których ciemnoskórzy mieszkańcy uchodzili za gorszych ludzi w społeczeństwie. Film pokazuje momenty, w których nasz bohater był źle potraktowany ze względu na swój kolor skóry.
Vivien sprawił na mnie wrażenie dobrego człowieka, pełnego pasji rozwoju, działania, pomocy, ale przede wszystkim człowieka, który zna swoją godność. Miał odwagę powiedzieć dość, gdy kardiolog źle go traktował. Dla mnie jednak szczególnie ta jego wewnętrzna godność widoczna jest w momencie, gdy wraca do pracy po tym, jak nie został doceniony jego wkład, gdy został pominięty, gdy jego zdjęcie nie pojawiło się na pierwszej stronie gazet. Wraca do pracy, do działania w cieniu sławnego kardiologa.
Uderza mnie sytuacja brata Viviena. On walczy cały czas o poprawę losu ciemnoskórych nauczycieli, jego działania przyczyniają się do poprawy płac. Jednak po latach starań o lepsze warunki rezygnuje z pracy w zawodzie. Jego walka nie przywróciła mu poczucia godności, pewności siebie, bo to jest wewnątrz człowieka, w jego głębi. I nie ważne było jak był traktowany, jako czarnoskóry nauczyciel, ale to co sam przeżywał, z czego wynikały jego myśli, uczucia, zachowania. Bo to, co nas spotyka zewnętrznie nie ma tak wielkiego wpływu na nas, jak nam się wydaje.

 

Nie mogłam zrozumieć dlaczego w USA był rasizm. Dlaczego człowiek, który był uzdolniony nie mógł zostać lekarzem tylko dlatego, że był czarny. Nie rozumiem tego..
Marzy mi się Polska różnorodna, taka jak była setki lat temu, gdzie razem potrafili żyć ludzie różnych wyznań i kultur.

 

Vivien, można powiedzieć, że z góry skazany na niepowodzenie, ze względu na segregację rasową, ma wielkie pragnienie, by zostać lekarzem. Napotyka wiele przeszkód na drodze spełnienia swojego marzenia: zewnętrzne okoliczności, na które nie ma wpływu, ale również pokonywanie siebie, trwanie w miejscu i przy niełatwym człowieku, który umożliwia mu uczestniczenie w przełomowych wydarzeniach w rozwoju chirurgii. Jego niezastąpiony wkład w tej pracy, on sam pozostają długo niedocenione, muszą być w cieniu, bo Vivien jako ten „inny” nie ma praw, które przysługują białej rasie. Czy jednak taki musi być koniec „kolorowego” geniusza? Vivien zostaje doceniony i uhoronowany tytułem doktora honoris causa, pomimo braku formalnego wykształcenia!
 
To zwycięstwo mądrości ludzkiej budzi we mnie radość i nadzieję, że świat można uczynić lepszym.

 

Marzy mi się szacunek dla drugiego. Taki prosty, zwyczajny, codzienny. Szacunek dla drugiego, który myśli inaczej, nie po mojemu. Szacunek dla drugiego, bo to mój brat, siostra. Myślę teraz o moim podejściu do tych, z którymi żyję na co dzień. Widzę, że największa przeszkodą do wspólnego życia pełnego szacunku nie jest „ten drugi”, ale ja sama. To, co jest we mnie jest największą przeszkodą. To ciągłe stawianie siebie w centrum wszechświata i bycie punktem odniesienia dla wszystkiego. „Moje” nie oznacza „najważniejsze”, „jedyne i słuszne”. Gdy tak myślę, to wtedy jestem w największym błędzie. Tym, co ma być w centrum to Miłość. To ona ma być punktem wyjścia do moich postaw, ocen, sposobu patrzenia na siebie, świat i innych.

 

Okazuje się, że kiedy Miłość staje się centrum to bariery dzielące mnie z innymi są jakieś mniejsze; to jest więcej spokoju i łagodności we mnie i wokół mnie, bo nie muszę już walczyć o swoje, udowadniać czegoś, bronić siebie i swoich postaw. Okazuje się wtedy, że nie tracę siebie ale zyskuję.
 
Marzy mi się takie nasze wspólne życie: razem, obok siebie, bez ocen, a co za tym idzie pogardy. Ocenianie innych ma jakąś taką dziwną właściwość, że nigdy nie „podnosi” drugiego człowieka, ale zawsze go umniejsza. Każda ocena: innych, siebie, poniża tego kto jest przedmiotem oceny. Uczę się zmieniać ocenę na szacunek, akceptację czyli Miłość.

 

W opisywanym filmie dotknęła mnie bardzo jeszcze jedna rzecz. Postawa Kościoła wobec rozwijającej się medycyny i możliwości operacji na otwartym sercu. Zastanawiam się: dlaczego tak było (oby te czasy już były za nami), że Kościół z powodu małej wiedzy i strachu jako Wolę Bożą traktował to, co sam uważał za słuszne. Nieraz mam wrażenie, że bliżej Boga są ci, którzy na pozór zdają się być daleko od Niego, ale kierują się wrodzonym i złożonym przez Boga w sercu pragnieniem dobra, piękna, rozwoju, szczęścia. Jakże prawdziwe okazuje się to, że Jego prawo jest zapisane w sercu każdego człowieka.
 
Ktoś powiedział, że „mało wiedzy oddala od Boga, ale dużo wiedzy zbliża do Niego”. I to tak jest.. Piękne jest to, że wiara potrzebuje rozumu, który nieskończenie przewyższa. I, myśląc o tym, znowu zastanawiam się nad tym, czy zbyt pochopnie nie oceniam innych. Czy nie uznaję siebie za kogoś kto, jeśli wierzy, jest mądrzejszy, lepszy, bo jest „bliżej” Boga.

 

Jak mało wiem o sercach innych.. I, jak dobrze, że Bóg wie więcej i lepiej. I wraca do mnie myśl i pragnienie, by drugiego traktować jak brata/siostrę. I by nie bać się myśleć.., co nie znaczy oceniać. Wydaje mi się, że zbyt dużo oceniamy i przez to tracimy czas na zdobywanie prawdziwej mądrości i poznania. Szukać prawdy, pragnąć ją poznać. Nie przyjmować bezkrytycznie wszystkiego, co słyszę, na co patrzę. Tak bardzo jesteśmy z każdej strony bombardowani opiniami, wiadomościami, sensacjami. Tyle tego, że już przestaję się zastanawiać nad tym, gdzie jest prawda. Gdy przestaję stawiać pytania to oddaję swój rozum temu, co bezkrytycznie przyjmuję. Prawda jest w Bogu i dlatego warto Go szukać i poznawać.
 
Czy stać mnie jeszcze na ten wysiłek? To coś, czego nikt inny za mnie nie zrobi; muszę zrobić to sama; sama Go odkryć, poznać, doświadczyć. I dlatego mam rozum. Jakie to szczęście!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *